Paloma
Jam Instruktor!
Dołączył: 17 Cze 2008
Posty: 139
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 14:31, 06 Sty 2011 Temat postu: Trening: Powrót na tor. Długi dystans. |
|
|
Zima, zaspy, temperatura i wszechobecny śnieg - te czynniki skutecznie uniemożliwiły nam treningi na torze. Na szczęście teraz jest odwilż i tory udało się odśnieżyć a lód stopniał. Jedyne co pozostało, to nieco grząski teren i małe błoto. Da się przeżyć.
Weszłam do stajni.
- Reeeeed? - rzekłam pytająco, na co kobyłka uroczo wystawiła łeb zza boksu i zarżała. - Idziemy na tor.
Weszłam do siodlarni po wszelkie niezbędne rzeczy i już po chwili byłam przy boksie klaczy. Przywitałam się, zapięłam uwiąz i podreptałyśmy do myjki. Klacz była nieco pobudzona, rozglądała się na wszelkie strony. Przy myjce wyszczotkowałam ją, co poszło niezmiernie szybko, gdyż klacz głównie teraz stała w stajni i jedynie wypuszczana była na halę w celu wariacji, galopad i biegania, lub miała treningi kondycyjne na hali. Raz dwa założyłam jej kantar wyjściowy i ochraniacze transportowe i poszłyśmy do samochodu. Wprowadziłam Redeem do przyczepy, co nie stanowiło dla niej większego problemu. Weszła odważnie od razu. Zapakowałam siodło, ogłowie i parę innych pierdół, po czym sama wczłapałam się do samochodu i siadłam "za kółkiem". Dojechałyśmy na tor. Tam, przed obiektem wypakowałam gniadą z auta. Dokonałam oględzin, czy wszystko w porządku, po czym zabrałam się za siodłanie klaczy. Już sam widok toru, napawał Redeem niesamowitą energią i.. nieokrzesaniem. Zaczęła tupać, kłusować w miejscu, to za chwilę się cofać, to do przodu.. . Więc zanim ogarnęłam ją, osiodłałam i okiełznałam, minęło trochę czasu i moich sił ubyło. Jednak w końcu jest, udało się! Złapałam za wodze i ruszyliśmy w ręku na tor. Nie musiałam zachęcać kobyłki aby szła. Zresztą.. właściwie to nie ja szłam z nią na tor, tylko ona ze mną. To podkłusowała, tu podgalopowała, tu znowu podreptała.. Ciągnęła mnie za sobą i nawet wieszanie się na pysku nie pomagało. W efekcie pobudzenia zaczęła mielić wędzidło, pienić się w pysku i podstawiać głowę. Ja zostałam podeptana, poszarpana i zmęczona.
Zanim dosiadłam jej również minęło nieco czasu. Bo przecież nie może stać spokojnie, tylko musi się kręcić. Wreszcie się udało. Oczywiście od razu klacz zaczęła iść mocno do przodu a przytrzymywanie jej na niewiele się zdało. Ograniczyła jedynie swoje ruchy do cofania, łopatkowania i innych zbędnych ruchów. Pierwsze co, to ciężkim wysiłkiem, udało mi się ustawić konia zadem do kierunku biegu. Zebrałam mocniej wodze i zacząłyśmy rozgrzewkę. Moment stępa, z nerwowym podkłusowywaniem klaczki co chwila. Na sygnał łydki i wypchnięcia klacz zagalopowała. Na przytrzymanie nie zwolniła a jedynie usztywniła się i uciekła głową spod wędzidła. Jednak zaczęłam nią kręcić wolty coraz mniejsze więc i rozluźniła się i zwolniła do kłusa. Właściwie, zwolnieniem bym tego nie nazwała, bo kłusowała jak jakiś kłusak francuski. W pysku zaczęłam się trochę bawić wędzidłem, tudzież robić małe półparadki. Z upływem czasu klacz była coraz bardziej ustawiona na pomoce i przepuszczalna a do tego rozluźniona. Pokręciłyśmy kilka wolt i klacz uspokoiła się zupełnie.
Kondycyjnie przygotowana była mocno, parogodzinne treningi na hali z ciągłym męczeniem jej ćwiczeniami robi swoje. Jednak dziś miałam zamiar zmęczyć ją bardzo mocno i dać jej niezły wycisk. Dawno nie była na torze, więc trzeba ją mocno wycwałować i pozbyć się w mądry sposób nadmiaru tej energii. Co ja mówię, nadmiaru? Tego ogromu!
Od łydki przeszłyśmy do kentru. Zwalniałam ucisk na pysku widząc, że klacz już idzie posłusznie od łydek i dosiadu, oraz że uspokoiła się znacznie. Pokentrowaliśmy jedną długość i zakręt. Ładnie, ze zmianą nogi. Tuż za zakrętem weszłam w półsiad i mocno ścisnęłam klacz w łydkach, jednocześnie zbierając wodze na kontakt. Klacz wypaliła jak z procy. Ładnie, na dobrą nogę. Klacz szła harmonijnie, energicznie i posuwiście do przodu. Ja w siodle skuliłam się mocno, by jej przeszkadzać jak najmniej. Pracowałam rękami co rusz oddając lub cofając dłonie, w rytm jej galopu. Impulsem łydek pobudzałam ją do rytmicznego, mocnego galopu. Właściwie, to nie potrzebowała tych łydek, by biec. Galopowała szybko sama z siebie, a łydki były jedynie dodatkiem. Redeem ładnie się składała, mocno pod siebie, żeby po chwili wyciągnąć się jak jamnik, tył zostawić daleko a przód wyrzucić mocno przed siebie. Cieszyło mnie, że pokrywa w galopie dużą powierzchnie, tracąc mało energii. To znaczy, unosiła nogi nisko, płasko, przy powierzchni ziemi i nie traciła sił na zbędne podnoszenie ich wyżej. Nim się zorientowaliśmy byłyśmy już na zakręcie. Przeniosłam ciężar ciała, zmieniłam stronę pomocy a klacz posłusznie zmieniła nogę w locie. Mocniej, mocniej łydki i dołożyła tempa na zakręcie. Przy wyjściu tak samo, z tym, że wkuliłam się bardziej, mocno zapracowałam rękami i łydką, na co klacz na prostej właściwie "wybuchła" cwałem. Błoto z toru wylatywało na 4 m w górę, w tył i na boki. Szybciej, szybciej, szybciej! Z każdym krokiem coraz szybciej. Znów zakręt, zmiana nogi, przyspieszenie. Wyjście z zakrętu, zmiana nogi, przyspieszenie. Ciągły posył. Łydka. Raz, raz! Przyłożyłam palcat do boku, i ciągle łydkami popędzałam klacz. Gnała mocno przed siebie. Wyciągnęła szyję jeszcze mocniej, stuliła uszy, rozdęła chrapy i gnała. Coraz szybciej, szybciej, szybciej! Sru. Przeciąłyśmy linię mety. Tuż za nią uniosłam nieco tyłek w siodle, przytrzymałam na pysku i odłożyłam łydki. Na próby zatrzymania Redeem strzeliła 3 razy z zadu i zaczęła się wić i rzucać zwieszoną w dół głową na boki. Sprzedałam jej lekkie klepnięcie w zad, na co strzeliła takiego barana, że zlądowałam na jej szyi. Pozbierałam się szybko i usiadłam w siodło, usztywniając się i zwiększając ucisk na pysku. Klacz stopniowo zwalniała.
W końcu przeszła do kłusa. Megawyciągniętego ale jednak kłusa. Swoje niezadowolenie okazywała rzucaniem głowy na wszelkie strony i spinaniem się. Pogłaskałam kobyłkę po spoconej nieco szyi. Zrobiłyśmy dystans 4200m i to w całkiem niezłym tempie. Porobiłyśmy parę wolt, na co uspokoiła się. Byłam cała unorana od błota. I ja, i ona. Występowałam ją. Mimo, że była spokojna, zachowałam czujność i na wszelki wypadek nie odpuszczałam jej wodzy. Ponoć się uspokoiła. Przy wyjściu z toru zaczęły się cyrki. Najpierw stanęła jak wryta, na moją łydkę zaczęła się cofać a na bata stanęła dęba niemal pionowo. Uniosłam się w strzemionach i odpuściłam w pysku, cobyśmy nie przerwóciły się do tyłu. Opadła znów na ziemię, na nogi po czym ponownie zaczęła się cofać. Koniec końców - wyszłyśmy bokiem, z zadartym łbem, spięciem i skłócone. Za torem zeskoczyłam z klaczy, rozsiodłałam ją i założyłam kantar. Umyję ją w stajni, tu już nie będę bawić się w czyszczenie. Z wprowadzeniem do przyczepy nie byłoby problemów, gdyby nie fakt, że w efekcie złości kobyła mnie dziabnęła w bok. Niby delikatnie, bo tyko szczypnęła, ale jednak. Na upomnienie klepnięciem lekkim oburzyła się piekielnie. Jednak weszła.
Zmęczona i brudna wsiadłam do auta. Po przyjeździe do stajni przywitało nas galopowanie Nikiela po padoku. Ogier zaczął się popisywać, puszyć, strzelać z zadu, rżeć i podbiegać do ogrodzenia. Klaczka uniosła łeb, wyprostowała się i odpowiedziała Nikielowi cichym rżeniem. Nie przejęła się nim specjalnie i bez kłopotów weszłyśmy do stajni. Od razu skierowałyśmy się w stronę myjki, gdzie porządnie wyprałam klaczkę. Redeem lubiła wodę i kąpiele, toteż problemu z nią nie było. Jeszcze tylko wytrzeć.. i już. W końcu błyszczącą nakryłam derką i wprowadziłam do boksu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|